poddani kochają swego władcę, powinni mu być posłuszni i wypuścić nas na wolność, skoro król tak rozkaże. Powinni nawet odprowadzić nas z honorami aż do granicy swego państwa. Należy nam się to ze względu, że jesteśmy podobni do władcy Wagddisów.
— A jeśli król odmówi naszej prośbie?
— Dlaczegożby miał odmawiać?
— Może mieć w tym jakieś dyplomatyczne wyrachowanie...
— O! wtedy powiem mu, że powinien panować nad rodem małpim, nie ludzkim.
Postanowili zatym udać się do króla. Dziś wszystko sprzyjało wykonaniu tego projektu; uroczystość kończy się zapewne o zmierzchu, poczym Wagddisowie zasną snem kamiennym. Mieszkanie królewskie nie będzie dziś tak surowo strzeżone.
Kamis pochwalił projekt, czekali więc z niecierpliwością nocy, aby go wprowadzić w wykonanie. Kolio, krajowiec, który im usługiwał, także bawił się z innemi.
Około godziny dziewiątej wieczorem, Cort, Huber, Langa i Kamis wyszli z chaty. Ngala pogrążona była w ciemności, smolne pochodnie pogasły; cisza panowała zupełna.
Podróżni nasi postanowili dziś uciec, z pozwoleniem, lub bez pozwolenia królewskiego, to też zabrali karabiny i naboje, aby strzałami wzbudzić postrach, Wagddisowie bowiem nie znali broni palnej.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/204
Ta strona została skorygowana.
— 204 —