Nie... nie myli się: ognie, rozsiane na skraju lasu drgały i poruszały się w przestrzeni.
Lango zrozumiał, że karawanie grozi napaść ze strony krajowców. Było to uczucie bardziej instynktowne, niż wyrozumowane. Chociaż rzecz dziwna, że zachowywali się tak nieostrożnie, toć najlepiej uderzyć na wroga znienacka. Oni zwykle tak napadają, a tymczasem nieoględnie zdradzali swoją obecność.
Lango, nie chcąc odrazu zbudzić Maksa i Jana, pełzając, podsunął się do wozu i obudził Kamisa, ukazując mu jednocześnie ognie, błyskające w oddali.
Kamis wstał, przez chwilę przypatrywał się ruchliwym płomykom i głosem silnym zawołał:
— Urdaksie!
Portugalczyk, przyzwyczajony do czujności, zerwał się na równe nogi.
— Co się stało?
— Spojrzyj tam — odparł tenże, pokazując mu oświetlony skraj lasu.
— Baczność! — zawołał Urdaks donośnym głosem.
W kilka chwil cała karawana była już na nogach; wszyscy tak byli przejęci grozą położenia, że nikt nie pomyślał o ukaraniu winowajców, którzy posnęli zamiast pilnować obozu. Gdyby Lango nie był się obudził przypadkiem, karawana mogłaby być napadnięta podczas snu.
Maks Huber i Jan Cort obudzili się także i przyłączyli do innych.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/23
Ta strona została skorygowana.
— 23 —