Była godzina wpół do jedenastej w nocy; dokoła panowała głępoka ciemność, tylko w stronie południowej migały światła, a było ich około pięćdziesięciu.
— Musi to być jakieś zebranie krajowców — rzekł Urdaks — zapewnie Budżosów, którzy wędrują do wybrzeży Kongo i Ubangi.
— Ma się rozumieć, przecież ognie nie rozpaliły się same przez się — dodał Kamis.
— I nie przechadzałyby się z miejsca na miejsce — rzekł Jan.
— Bezwątpienia — potwierdził Huber — ale pomimo tej iluminacji nie możemy dostrzec ludzi.
— Kryją się zapewnie wpośród drzew - rzekł Kamis.
— Banda nie postępuje brzegiem lasu — mówił Maks Huber — lecz mniej więcej trzyma się zawsze razem i w jednym miejscu. Płomienie rozchodzą się i znowu się schodzą.
— Zapewnie murzyni wracają do obozowiska — domyślał się Kamis.
— Jakież jest twoje zdanie? — zapytał Jan Urdaksa.
— Nie ulega wątpliwości, że będziemy napadnięci — odpowiedział Portugalczyk — musimy więc natychmiast przygotować się do obrony.
— Ale dlaczego ci krajowcy nie napadli nas wprzódy, zanim zdradzili się ze swoją obecnością?
— Czarni ludzie nie są białemi, to znaczy, że nie mają tyle co my rozumu — oświadczył Ur-
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 24 —