nic podejrzanego. Żadnej postaci ludzkiej nie było widać, a tym samym nie można było przypuzsczać możliwości napadu dzikich. Byli już blizko lasu.
— Czy mamy się zapuszczać jeszcze dalej? — zapytał Maks Huber, gdy się zatrzymali na chwilę.
— Niema potrzeby — odpowiedział Kamis — Byłaby to z naszej strony wielka nieostrożność. Być może, iż dzicy wcale nie spostrzegli naszej karawany, a jeżeli przed świtem wyruszymy w dalszą drogę...
— Chciałbym jednak wiedzieć coś pewnego — rzekł Maks Huber — wszystko to przedstawia się wśród tak dziwnych okoliczności...
Bujna wyobraźnia Francuza była podniecona i zaciekawiona.
— Wracajmy na wzgórze — doradzał Kamis.
Jednakże postąpił jeszcze z pięćdziesiąt metrów za Maksem, którego Lango nie odstępował ani na chwilę i kto wie, czy w ten sposób nie byliby doszli do skraju lasu, gdyby Kamis nie zatrzymał się nagle.
— Ani kroku dalej! — szepnął cicho.
Jakież nagłe niebezpieczeństwo groziło im w tej chwili?... Czyżby ich krajowcy spostrzegli i chcieli na nich napaść?... Jedna tylko rzecz była pewna, mianowicie to, że układ ogni zmienił się w tej chwili.
Przez chwilę ognie znikły po za osłoną pierwszych drzew i ciemność zaległa zupełna.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/32
Ta strona została skorygowana.
— 32 —