Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/33

Ta strona została skorygowana.
— 33 —

— Uwaga! — szepnął Maks Huber.
— Wracajmy! — rozkazał Kamis.
Ale czy należało się cofać z obawy napadu? Czy też lepiej czekać na nieprzyjaciela z nabitą bronią w ręku.
Szybko zdecydowali się na drugie, opatrzyli broń, nie przestając badawczo patrzeć w stronę lasu, pogrążonego obecnie w ciemnościach.
Nagle z pośród tych cieniów wytrysnęły znowu światła; było ich ze dwadzieścia.
— Jeśli to nie jest nic nadzwyczajnego, to jednakże bardzo dziwne! — mówił Maks Huber.
Wykrzyknik Maksa był najzupełniej usprawiedliwiony z tego powodu, że pochodnie, które niedawno błyszczały przy samej ziemi, zaczęły teraz płonąć na wysokości od pięćdziesięciu do stu stóp ponad ziemią.
Kto jednak poruszał temi pochodniami, które płonęły raz na górnych, to znów na dolnych gałęziach, jak gdyby płomienny wiatr migał wśród gęstwiny, tego ani Maks, ani Kamis, ani Langa, nie mogli dojrzeć.
— Może to są błędne ognie, które igrają wpośród drzew na skraju lasu? — zawołał Maks Huber.
Kamis potrząsnął głową. Podobne wyjaśnienie tego zjawiska nie zadawalniało go wcale. Nie można było przypuszczać, aby to był nadmiar fosforowodoru lub węglowodoru, któryby się objawiał temi powiewnemi płomykami; ukazują się