Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/35

Ta strona została skorygowana.
— 35 —

pożaru w lesie. Muszę się przekonać, co to wszystko znaczy.
I Maks Huber postąpił kilka kroków, a za nim Langa i Kamis, naglący napróżno do powrotu.
Kamis wahał się, co ma czynić, nie mogąc powstrzymać niecierpliwego Francuza.
Nie chcąc go puścić samego, postanowił towarzyszyć mu do skraju lasu, chociaż miał przekonanie, że było to zuchwalstwem, niepotrzebnym narażaniem się na niebezpieczeństwo.
Nagle Kamis zatrzymał się, jak również Maks Huber i Langa. Wszyscy odwrócili się plecami do lasu. Teraz nie tajemnicze ognie zwróciły ich uwagę, gdyż te, jak gdyby zdmuchnięte powiewem nagłego huraganu, pogasły, i głębokie ciemności zaległy horyzont.
Ze strony przeciwnej słychać było szczególny hałas, jakby dalekie, przeciągłe ryczenie lub jakieś sapanie przez nos, które można było porównać do tonów olbrzymich organów kościelnych.
Czyżby to burza groziła z tamtej strony horyzontu, a te stłumione grzmoty byłyżby jej zapowiedzią?
Nie, to nie było żadne z tych zjawisk przyrody, które pustoszą Afrykę południową. To charakterystyczne ryczenie zdradzało pochodzenie zwierzęce. Głosy te musiały się wydostawać z olbrzymich paszcz zwierząt, nie zaś z chmur przesyconych elektrycznością. Zresztą na niebie