nie było widać płomiennych gzygzaków. Horyzont dokoła był jednakowo zaciemniony. Między drzewami nie błyskało teraz ani jedno światełko.
— Co to jest, Kamisie?
— Wracajmy do obozu — odpowiedział zapytany.
— Cóżby to było?
Nadsłuchując bacznie, towarzysze rozróżniali jakieś ostre dźwięki, które niekiedy jak świst lokomotywy przerzynały wrzawę i ryki, coraz wyraźniejsze i bliższe.
— Nie mamy ani chwili do stracenia — rzekł przewodnik — wracajmy co sił starczy.
Maks Huber, Kamis i Langa w dziesięć minut przebyli tysiąc pięćset metrów, dzielących ich od wzgórza. Nie obejrzeli się nawet ani razu po za siebie, nie troszcząc się o krajowców, którzy mogli ich ścigać, zagasiwszy ognie. Ale w stronie lasu panowała cisza, tylko z przeciwnej strony słychać było wrzawę i hałas.
W obozie panowało przerażenie. Niebezpieczeństwo, które zagrażało, było tego rodzaju, że ani odwaga, ani rozum, nic tu poradzić nie mogły... Uciekać przed nim także było zapóźno.