Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/47

Ta strona została skorygowana.
— 47 —

A zwracając się do Langa, przytulonego obok niego na gałęzi, zapytał:
— Nie boisz się?
— Nie, przyjacielu Maksie!... Przy tobie nie lękam się niczego — odpowiedział Langa.
A nie byłoby dziwne, gdyby młody chłopiec się obawiał, skoro w mężczyznach serca drżały. Słonie z pewnością dostrzegły już ludzi ukrytych pomiędzy gałęziami drzew i przysuwały się coraz bliżej, zacieśniając krąg, jaki tworzyły. Zwierzęta, znajdujące się najbliżej, usiłowały trąbami uchwycić za gałęzie drzew, ale nie mogły tego dokazać, gdyż te wznosiły się o jakie trzydzieści stóp po nad ziemią.
Cztery wystrzały karabinowe dały się słyszeć jednocześnie, lecz dane one były na chybił trafił, gdyż z powodu nieprzeniknionych ciemności nie można było dobrze celować.
Rozległy się gwałtowniejsze wycia, hałas wzmógł się jeszcze, ale żaden chyba słoń nie był śmiertelnie raniony.
Zresztą cóżby znaczyła strata czterech zwierząt wobec takiego stada?
Tymczasem słonie zaczęły chwytać trąbami pnie drzew i nacierać na nie całą siłą swych cielsk olbrzymich. Chociaż drzewa miały grube pnie, czuć jednak było ich drżenie.
Znowu rozległy się wystrzały.
Strzelali Urdaks i Kamis, którym silne wstrząśnienie drzewa groziło upadkiem. Maks i Jan nie strzelali wcale.