Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
— 48 —

— Na co się to przyda? — rzekł Cort.
— Lepiej byłoby zachować proch i kule — wtrącił Maks Huber. — Później moglibyśmy żałować tego, że tu wystrzelaliśmy naboje.
Drzewo, na które schronił się Urdaks i Kamis, trzeszczało straszliwie. Słonie szarpały je kłami i nogami, wstrząsały trąbami.
Pozostać dłużej na tym drzewie było niepodobieństwem.
— Uchodźmy stąd! — zawołał Kamis, usiłując przedostać się na gałęzie drzewa sąsiedniego.
Urdaks stracił przytomność; strzelał, nie celując, a kule ześlizgiwały się po twardej skórze zwierząt, jak po skorupie aligatora.
— Uchodźmy! — powtórzył Kamis.
W chwili, gdy słonie najsilniej potrząsały drzewem, Kamis schwycił za gałąź sąsiedniego drzewa, na którym siedział Maks, Jan i Langa, a które było mniej zagrożone.
— Gdzie Urdaks? — zapytał Jan Cort.
— Nie chciał pójść za mną — odpowiedział Kamis — on już sam nie wie co robi.
— Nieszczęśliwy, może spaść z drzewa!...
— Nie możemy go tak pozostawić — rzekł Maks.
— Trzeba go tu przyciągnąć, pomimo jego oporu — dodał Cort.
— Już zapóźno! — odparł ze zgrozą Kamis.
Drzewo złamało się i runęło na ziemię.
Co się stało z Urdaksem, jego towarzysze nie wiedzieli, ale okropne krzyki dowodziły o straszliwej walce ze śmiercią.