Las był odległy zaledwie już o jakie kilkaset kroków, a w nim czekało ich pewno ocalenie.
— Prędzej!... prędzej!... — powtarzał Kamis. — Panie Maksie, daj mi pan rękę Langa!
— Nie, Kamisie, ja go lepiej wolę sam donieść.
Jeden słoń był już o jakie pięćdziesiąt kroków za niemi. Ryczał i świstał, czuć już nawet było gorący jego oddech.
Ziemia drżała pod jego nogami.
Jeszcze chwila, a dosięgnie Maksa, który z trudem starał się biec równie prędko, jak jego towarzysze.
Wtedy Jan Cort zatrzymał się, odwrócił, i zmierzywszy z karabinu, strzelił.
Celował dobrze, kula trafiła w serce, zwierzę upadło martwe.
— Szczęśliwy strzał — rzekł Jan Cort i zaczął znowu uciekać.
Zwierzęta, które nadbiegły za pierwszym słoniem, zatrzymały się nad martwym towarzyszem.
Z tej zwłoki skorzystali uciekający.
Lecz całe stado, zniszczywszy wszystkie drzewa na wzgórzu, pędziło ku lasowi.
Teraz nie było widać żadnego ognia, ani przy ziemi, ani u wierzchołków drzew. Ciemność zalegała dokoła.
Uciekający nie mieli już sił.
— Dalej!... dalej!... — zachęcał Kamis.
Pięćdziesiąt kroków dzieliło ich od lasu, ale o czterdzieści za niemi znajdowały się słonie.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/51
Ta strona została skorygowana.
— 51 —