tów. Z całej karawany pozostało tylko trzech mężczyzn i mały chłopiec.
Nie mieli żadnych środków, któreby im ułatwiły możność przebycia czterystu mil, dzielących ich od wybrzeża Atlantyku.
Jak należało kierować się teraz?
Czy zwrócić się w stronę wskazaną pierwotnie przez Urdaksa? Leci tę drogę podróżni odbywaćby musieli obecnie w warunkach daleko mniej przyjaznych, albo też pieszo przedzierać się przez las, gdzie mniej można się było obawiać napadu krajowców. Ten kierunek drogi był najkrótszy i doprowadziłby ich do granic francuskiej posiadłości Kongo.
Po obudzeniu się Jana i Maksa należało się najpierw nad tym zastanowić. Kamis czuwał bez przerwy. Nic nie przerywało snu dwu zmęczonych przyjaciół. Kilka razy Kamis z pistoletem w ręku czołgał się pomiędzy krzakami, skoro usłyszał jaki podejrzany szelest. Lecz przekonywał się, że był to szelest zeschłej gałęzi, lub szum skrzydeł nocnego ptaka, uderzającego o drzewa; to znów stąpanie jakiegoś zwierza i rozmaite inne szmery leśne, wywołane podmuchem wiatru.
Wreszcie o brzasku dnia przyjaciele obudzili się.
— A krajowcy? — zapytał Jan Cort.
— Nie zjawili się wcale — odparł Kamis.
— Czy nie pozostało żadnego śladu po ich przejściu?
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/59
Ta strona została skorygowana.
— 59 —