gę, lecz w warunkach daleko trudniejszych niż wczoraj.
Ścieżki zniknęły, trzeba było torować sobie drogę wpośród kolących krzaków.
Przez kilka godzin padał deszcz ulewny, lecz gałęzie tworzyły tak gęste sklepienie, że na ziemię ledwie kiedy niekiedy upadła kropla. Skoro jednak podróżni wydostali się na polankę, Kamis napełnił wodą deszczową tykwę, prawie już zupełnie próżną. Od kilku godzin upatrywali źródła i nie mogli go nigdzie znaleźć. To było zapewnie powodem, że i zwierząt mniej spotykali w tej stronie, a tym samym i mniej ścieżek wydeptanych.
— Brak strumieni dowodzi, że nie zbliżamy się do żadnej rzeki — rzekł Jan Cort, gdy zatrzymali się na wieczorny odpoczynek. — Rzeka, którą widzieliśmy obok wzgórza, a gdzie rozbiliśmy nasz namiot, skręca oczywiście na zachód, nie wpływając bynajmniej do puszczy.
Pomimo to, podróżni postanowili nie zbaczać z raz powziętego kierunku drogi, który miał ich doprowadzić do wybrzeża Ubangi.
— Zresztą — dodał Kamis — oprócz strumienia, który widzieliśmy onegdaj, możemy napotkać inny bieg wody. Oby nas doprowadził do Ubangi!
Noc z jedenastego na dwunasty marca podróżni spędzili pod olbrzymim jakimś drzewem, którego pień, gładki od dołu, wznosił się na sto stóp ponad ziemią.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/79
Ta strona została skorygowana.
— 79 —