— Spostrzegły nas — szepnął Kamis.
Jeden nosorożec, potwór pokryty suchą i chropowatą skórą, postąpił kilka kroków w stronę krzaków. Maks Huber wziął go na cel.
— Celuj w głowę — zawołał Kamis.
Rozległ się strzał, a później drugi i trzeci. Kule utkwiły widać tylko w skórze olbrzymich zwierząt i nie zadrasnęły ich bynajmniej. Nosorożce ryczały przeraźliwie; wystrzały nie wyrządziły im żadnej krzywdy, lecz skierowały ich uwagę na krzaki, pomiędzy które zaczęły się wdzierać.
Gęste i cierniste zarośla nie powstrzymywały ich w pochodzie. Można się było spodziewać, że za chwilę wszystko zostanie zmiażdżone, zdruzgotane, zniszczone.
— Ocaleliśmy od słoni, ale nie unikniemy zguby wobec nosorożców — myśleli nasi podróżni. — Tu nie obroni nas nawet gęstwina leśna, jak wtedy przed słoniami. Gdybyśmy chcieli nawet ratować się ucieczką, nie zdołamy umknąć.
W gęstwinie krzaków rosły drzewa wyniosłe, a pomiędzy niemi wznosił swoje konary potężny baobab. Gdyby to można dostać się do niego! Baobab oparłby się z pewnością natarciu nosorożców, nie tak, jak palmy, które słonie łatwo połamały.
Wprawdzie gałęzie rosły dopiero o jakie pięćdziesiąt stóp po nad ziemią, a pień, gruby od dołu, gładki był i tym samym niepodatny do wdzierania się na drzewo.
Kamis wahał się chwilę, co postanowić. Jan
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/83
Ta strona została skorygowana.
— 83 —