Czyżby go napadło jakie dzikie zwierzę?
Jan Cort i Maks Huber pobiegli co prędzej w tę stronę. Obawa ich okazała się płonną.
Langa, stojąc na ogromnym, powalonym pniu drzewa, wyciągał ręce przed siebie, wołając:
— Rzeka!... rzeka!...
Kamis podążył za niemi, a Jan Cort rzekł:
— Otóż upragniona rzeka!
O pół kilometra dalej, na szerokiej, otwartej przestrzeni płynęła rzeka, której jasne wody odbijały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
— Ponad rzeką powinniśmy dzisiaj przepędzić noc — rzekł Jan Cort.
— Ma się rozumieć — potwierdził Kamis — teraz możemy być pewni, że na falach tej wody bez trudu dopłyniemy do Ubangi.
W istocie nie było rzeczą zbyt trudną zbudować jaką tratew i puścić się na falach rzeki. Chcąc się dostać do wybrzeża, trzeba było przejść przez grunt bagnisty; to też gdy Kamis i jego towarzysze dostali się na brzeg rzeki, ciemność zapadła zupełna, albowiem w okolicach podzwrotnikowych zmrok następuje bardzo szybko.
Nad wodą drzewa rosły rzadko jedno od drugiego; prawe wybrzeże zupełnie było odmienne od lewego, na którym podróżni znajdowali się obecnie. W cieniu widać tam było niepewne zarysy skał i wzgórz. Szerokość rzeki, jak im się zdawało, dochodziła do czterdziestu metrów.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.
— 88 —