Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/94

Ta strona została skorygowana.
— 94 —

— Ja, przyjacielu Maksie? — szepnął Lango, zmartwiony tą wymówką.
— No, uspokój się, toć widzisz, że żartuję!... Chodź ze mną; pójdziemy wybrzeżem aż do zakrętu rzeki; idąc pomiędzy bagniskiem a rzeką, napotkamy chyba wodną zwierzynę, a może uda nam się złowić trochę rybek, co byłoby doskonałym urozmaiceniem naszego pożywienia.
— Strzeż się pan krokodylów i hipopotamów, panie Maksie! — ostrzegł Kamis.
— Ach, Kamisie! potrawa z pieczonego hipopotama nie jest do pogardzenia, tak mi się przynajmniej zdaje... To stworzenie ma mięso smaczne i delikatne... Hipopotam jest taki łagodny.
— Tak, póty, póki się go nie podrażni, ale skoro się go rozgniewa, jest wtedy strasznym.
— Hm!... nie można mu jednak wykroić kilka kilogramów mięsa, nie podrażniwszy go trochę.
— Jeżeli ci będzie grozić najmniejsze niebezpieczeństwo, powracaj natychmiast — dodał Cort — Bądź ostrożny!...
— Bądź spokojnym, Janie. Pójdź, Langa!
— Idź, idź, mój chłopcze — rzekł tkliwie Cort — i pamiętaj, że powierzamy ci opiekę nad twoim przyjacielem Maksem.
Po takim poleceniu można było być spokojnym, że Maksowi nic się złego nie stanie, gdyż Langa czuwać będzie nad nim.
Maks Huber wziął karabin i obejrzał ładunki.
— Oszczędzaj pan nabojów — przestrzegł go Kamis.