Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 02.pdf/110

Ta strona została przepisana.

Tutaj, owe dopływy, a raczej strugi, wysychające po każdem opadnięciu wód, nie nadawały się do żeglugi, nawet dla lekkiego statku. Na wybrzeżach nie było śladu chat; sterczały tylko szałasy myśliwców, jak się zdawało, oddawna niezajęte. Czasami można było mniemać, że, korzystając z nieobecności ludzi, zwierzęta obrały tam sobie siedzibę. Rozlegały się przeróżne głosy: szczekanie psów, miauczenie kotów, skrzeczenie żab, syk gadów, skowyczenie lisów; a jednakże nie było ani psów, ani lisów, ani kotów, ani żab, ani wężów, tylko były to naśladowcze krzyki ptaka — przedrzeźniacza o czarnym łebku i czerwono-pomarańczowym ogonku, który hyżo wzlatywał za zbliżeniem się czółna.
Około trzeciej po południu, kiedy lekka łódź prześlizgiwała się pod ciemnym gąszczem olbrzymich trzcin, Mars tak silnie uderzył bosakiem, że niespodzianie dostali się za mur z zieleni, który zdawał im się nie do przebycia. Po za nim zaokrąglała się niewielka przestrzeń, której wody, ukryte pod gestem sklepieniem z drzew tulipanowych, zapewne nigdy jeszcze nie odbierały ciepła od promieni słońca..
— Nie znałem tego stawu — rzekł Mars, prostując się, ażeby obejrzeć układ wybrzeży.
— Zwiedźmy go — odpowiedział Gilbert — może nas doprowadzi do wnętrza kraju.
— W samej rzeczy, panie Gilbercie — odparł Mars — spostrzegam nawet wnijście do przesmyku na północo-zachód od nas.