Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 02.pdf/129

Ta strona została przepisana.

— Marsie — zapytał wtedy James Burbank — czy nie boisz się puścić nocą na Sains-John?
— Nie, panie Jamesie — odpowiedział Mars. — Do jeziora Jerzego ręczę za siebie; co będzie dalej, to zobaczymy. Zresztą, nie mamy godziny do stracenia i kiedy sprzyja przypływ, korzystajmy zeń. Im dalej będziemy się posuwali, tem przypływ stanie się słabszy i mniejszy, dlatego też, mojem zdaniem, powinniśmy płynąć dzień i noc.
Mars odezwał się z tą propozycją po rozważeniu okoliczności. Kiedy się podejmował przepłynąć, należało zaufać jego zręczności. Nie pożałowano tego, statek z łatwością płynął całą noc w górę Saint-Johnu. Przypływ dopomagał im jeszcze kilka godzin; a i murzyni, luzując się, pchnęli łódź o jakie 15 mil dalej ku południowi.
Nie zatrzymywano się ani tej nocy, ani w ciągu dnia 22-go, który się nie upamiętnił żadną przygodą, ani też przez 12 następnych godzin. Górna część rzeki zdawała się zupełnie opuszczoną. Żeglowało się, rzec można, pośród długiego lasu starych cedrów, których gałęzie splatały się niekiedy z sobą ponad wodą, tworząc gęste sklepienie z zieleni. Wiosek wcale nie było widać, plantacyj lub pojedynczych siedzib również. Nadbrzeżne grunta nie nadawały się do żadnego rodzaju uprawy. Koloniście nie przyszłoby na myśl urządzić tam gospodarstwa rolnego.
Po kilku dniach podróży, wraz z pierwszym brzaskiem dnia, rzeka rozlała się szeroko i brzegi jej