Wieczorem zatrzymano się na krańcu wąskiej polanki. Musiała ona być zajętą przed kilku godzinami, jak to wskazywały tym razem stosy popiołu, zaledwie ostygłego, resztki ognisk, które były rozpalone w celu obozowania.
Postanowiono wtedy puścić się w pochód dopiero o zmierzchu. Noc zapowiadała się ciemna, niebo było pochmurne; księżyc, prawie w ostatniej kwadrze, miał wzejść bardzo późno. Wszystko to ułatwiało przybliżenie się do oddziału w lepszych warunkach. Może się okaże możliwem poznać go, nie będąc dostrzeżonym, obejść pod osłoną gęstych drzew, wyprzedzić go, żeby przed nim dotrzeć do jeziora Ochee-cho-bee oraz do wyspy Carneval.
Nasza gromadka, z Gilbertem i Marsem na czele wyruszywszy o g. 8½, w milczeniu zagłębiła się pod sklepienie z drzew, wśród dość głębokich ciemności. Około dwóch godzin wszyscy szli, przytłumiając odgłos swych kroków, żeby się nie zdradzić.
Nieco po dziesiątej James Burbank jednem słowem zatrzymał murzynów, którymi przewodniczył z Perrym. Jego syn i Mars spiesznie cofali się ku nim. Wszyscy nieruchomo czekali wyjaśnienia tego nagłego odwrotu. Objaśnienie to nastąpiło niebawem.
— Co się stało, Gilbercie? — zapytał James Burbank. — Coście spostrzegli z Marsem?
— Obozowisko, rozłożone pod drzewami, którego ognie są widzialne.
Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 02.pdf/153
Ta strona została przepisana.