że wyspa Wiktorja stoi w miejscu nieporuszona. Stoi przymarznięta do zlodowaciałego morza o sześćset mil od lądu.
A więc wyspa, jakby zarzuciła kotwicę, jak mówił sierżant, i zatrzymała się w biegu.
Ale sześćset mil oddzielało ją od lądu, a nie tak to łatwo przejechać mil tyle saniami, pośród olbrzymich, spotykanych na drodze lodowców i to jeszcze podczas straszliwej zimy.
Było to ryzykowne przedsięwzięcie, a jednak nie można się było wahać ani godziny.
Przyszła już tak oczekiwana przez Hobsona zima wybawicielka, trzeba z niej było korzystać!
— Wyruszymy najlepiej w stronę Ameryki — odezwał się Hobson do swych powierników — o ile mi się daje, najlepiej skierować tam swoje kroki.
— Przyda się nam bardzo Kalumah, — odezwał się
podróżniczka, — zna doskonale te strony i napewno trafimy do lądu najkrótszą drogą.
— O, tak, — odpowiedział Hobson, — jej przybycie do nas prawdziwie, jest opatrznościowe...
— Biedny nasz port Nadzieja! — westchnęła Paulina Barnett, — zbudowany kosztem tylu zabiegów i uciążliwej pracy i to dzięki panu, panie Hobson. Serce mi się kraje na myśl o opuszczeniu naszego domu, o rzuceniu go na pastwę wichrów i lodowców z północy.
O, tak! boleśnie mi będzie dawać temu miejscu, gdzieśmy tyle przenieśli, moje pożegnanie ostatnie!