Dnia 17 marca 1859 roku, kapitan Craventy urządzał wspaniałe przyjęcie.
Nie był to bal, lecz serdeczne, miłe zespolenie się blizkich mu i znajomych, tych, co darzyli sympatją wyruszającą po cenne futra i żądne przygód Towarzystwo handlowe z kapitanem Craventy na czele.
Pod nadzorem kaprala Zolifa i jego młodej żony forteca zmieniła się do niepoznania. Zamieciono izby, poustawiano ławy drewniane dla gości, ogromne stoły uginały się pod ciężarem naczyń z potrawami a poza jadalnią w sąsiednich pokojach porozwieszano wspaniałe futra. Były tam puszyste skóry szarych niedźwiedzi, białych, również przepyszne bobry, lisy srebrzyste i sobole. Bogactwo wiało z tych ścian obwieszonych skórami zwierząt północy i spoglądano z podziwem na dobór przeróżnych barw i odcieni.
W środku salonu stał piec olbrzymi z żelazną rurą ogrzewającą corazto nowych przybyszy. A tymczasem na dworze rozpętały się żywioły: huczały przewlekle groźne wichry, szalała krew mrożąca w żyłach śnieżyca.
Pod wpływem tej niepogody drżał dom, poruszały się sprzęty — nie przeszkadzało to jednak ludziom tutaj zebranym do zajadania ze smakiem i do prowadzenia wesołej, z wybuchami śmiechu rozmowy. Do burz i wichrów, do huraganów i zamieci przyzwyczajeni byli ci odważni, zżyci z naturą podróżnicy.