— Musieliśmy się pomylić, wychodząc z naszego lodowego domku, dziś rano, — odezwał się drugi żołnierz.
— O, nie! napewno nie! — zawołała Paulina Barnett. Patrzajmy na słońce, odwracamy się od niego idąc, to znaczy, że idziemy na zachód. Idźmy wciąż plecami do słońca, a zajdziemy na naszą wyspę.
Puszczono się w dalszą drogę, ale idąc i idąc całe godziny, nie spostrzegano wyspy.
Stanowczo! wyspy nie było... Na jej miejscu rozciągało się pole lodowe, na którem błąkały się słoneczne promienie...
Podróżni patrzeli na siebie przerażeni.
— Ależ wyspa powinna być tutaj! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Ale jej tu niema! — odpowiedział drugi — Panie poruczniku, co się to stało?
Paulina Barnett stała milcząca, Hobson nie odpowiadał.
— Zabłądziliśmy — odezwała się Kalumah, podchodząc do Hobsona, — weszliśmy w dolinę, zamiast z niej schodzić i jesteśmy znów na tem samem miejscu, gdzieśmy byli wczoraj. Chodźmy! chodźmy!
Wszyscy, polegając na rozsądku Eskimoski, poszli za nią.
Szli tak przez kilka godzin, aż znaleźli się na drugiej stronie lodowców.
Ciemność nie pozwalała im niczego zobaczyć, ale nie pozostawali długo w niepewności.
O kilkaset kroków, na polu lodowem, dostrzedz było można światło pochodni i dawały się słyszeć wystrzały z fuzyi.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.