Hobsona — dom był zbudowany solidnie, powinien być cały. Do pracy!
Rzucono się do roboty, ale w tej chwili było to niemożliwe, gdyż niepodobna było zbliżyć się do budynku.
Lodowce padały wciąż i była ich jeszcze gromada, stojąca o dwieście kroków od wyspy.
Huk rozlegał się bez przerwy i można się było obawiać, że wyspa pod ciężarem olbrzymów ugnie się i zatonie.
Położenie mieszkańców wyspy było rozpaczliwe. Obawa o żywcem pogrzebanych napełniała ich serca i pogrążała w bezmiernym smutku.
Nadszedł dzień. Cóż za widok przedstawiały okolice przylądka Bathurst!
Cały horyzont zamknięty był przez skały lodowe, gdzieniegdzie jeszcze spadały bryły z wierzchołków gór lodowych i groziły zabiciem.
A wyspa pędziła ku południowi, to znaczy ku przepaści, z szybkością dość znaczną.
Ale na pęd jej nie zwracano teraz uwagi, cała myśl wszystkich skoncentrowana była na punkcie ratowania pogrzebanych pod gruzami, wybawienia od śmierci ukochanej przez wszystkich podróżniczki, dla której każdy z tych ludzi poświęciłby życie z ochotą.
Przez całą noc pracowano nad odkopaniem domu, odrywano się tylko na chwilę, aby coś zjeść lub wypić, pocztem zabierano się znów do roboty.
Postanowiono, po trzydziestu godzinach zawalenia się domu, rozpocząć innego rodzaju robotę.
Mac Nap zaczął wiercić jakby studnię w lodzie, w którym wgłębiony był dom wraz z czterema osobami.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.