wyspie, obserwując stan morza i zmieniające się ciągle brzegi.
Pewnego dnia, a było to 16-go maja, Paulina Barnett przechadzała się z Magdaleną.
Była piękna pogoda, upał duży, od wielu dni nie było już wcale śniegu na powierzchni wyspy i tylko góry lodowe w południowej stronie przypominały, że strona to północna i klimat surowy.
Ale wkrótce i to miało zginąć pod wpływem gorąca.
Piękną szatę przybrała wyspa! Zieleniły się ciemnym odblaskiem drzewa, różowała się ziemia cudnem kwieciem...
Mchy, pąsowe dzwonki, źółtolistne tulipany leśne, pokrywały ziemię, czyniąc wrażenie jakiegoś prześlicznego kobierca.
Przyroda odpowiadała tej, jaką obdarzona była Chrystjanja, to jest była jedną z najpiękniejszych i najbarwniejszą noszących szatę.
Ale Paulina Barnett nie zwracała na to uwagi.
Przeczucie strasznej katastrofy owładnęło nią całą, nie cieszyło jej nic zgoła!
Wzrok jej nie odrywał się od morza, od tego niezgłębionego, bezlitośnego morza!..
— Moja biedna Magdaleno, — mówiła do towarzyszki, — to ja namówiłam cię do wyjazdu, jam winna, że spotka cię, jak i nas wszystkich nieszczęście.
I za co? Zato, żeś była zawsze przy mnie, zawsze przywiązana i czuła... za to!
Czy przebaczysz mi, droga moja?
— Niema winy, którejbym ci nie przebaczyła, —
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.