cone tą wymarzoną przez Paulinę Barnett daleką wycieczką i zatopione całkowicie w myślach o mającym się odbyć na drugi dzień wyjeździe, gdy naraz ciszę przerwał okrzyk groźny, przerażające wołanie o ratunek.
Wskoczono od stołu, chcąc biedz na czyjś tak bardzo wymowny i rozpaczliwy krzyk, ale kapitan powstrzymał wszystkich w tym zamiarze, wysyłając jedynie sierżanta Longa aby wywiedział się, kto taki wzywa ich na ratunek.
Sierżant Long przybiegłszy do drzwi frontonowych, zawołał:
— Kto tam? Kto dobija się o tak spóźnionej porze? Hej!
— Otwierać! proszę otwierać! Idzie o życie ludzkie! Prędzej! prędzej!
Long otworzył bramę, ale zaledwie drzwi się rozwarły upadł, rzucony gwałtownie na podłogę.
Zdziwiony, porwał się z ziemi i spostrzegł sanie zaprzężone w sześć psów, lecące z szalonym impetem przez podwórze. Otworzył dalsze drzwi, dopuszczając do ostatnich, w których stali podróżni, zaciekawieni tem niezwykłem dobijaniem się do fortecy.
Tymczasem z sań wyszedł człowiek, od stóp do głów przyodziany w futra, zakrywające mu nawet oczy.
— Czy to składnica Zjednoczenia? — spytał.
— Tak jest. — Odparł kapitan.
— Czy mam przed sobą kapitana Craventy?
— Tak. A z kim mam przyjemność?