z żołnierzy przybiegł z wieścią, że łódź jakaś, widocznie z poławiaczami wielorybów płynie po morzu.
Radość ogarnęła wszystkich, ale tylko na chwilę. Łódź bowiem, albo nie zauważyła i nie usłyszała wołań niczyich, albo też nie chciała śpieszyć na pomoc, bojąc się lodowców i wyspy ruchomej, która mogłaby rozbić ich barkę.
Oddalili się na północo-zachód i znikli.
Na ten widok jeden z żołnierzy zaczął śmiać się spazmatycznie, potem rzucił się całą postacią na ziemię. Postradał zmysły!...
Wieczorem tegoż dnia trzask rozległ się głośny. Największa z części wyspy oderwała się i pogrążyła w morzu. Straszliwe krzyki padających do morza zwierząt rozległy się naokoło...
Wysepka była teraz płaskim lodowcem!
Na jednym głazie lodu, dwadzieścia jeden osób, setka może zwierząt, kilka psów i olbrzymi niedźwiedź, przyczepiony pazurami do lodu!
Cóż za noc okropna. Nikt nie spał, nikt nie zapalał światła, czekali na koniec swój, przytuleni do siebie, zmartwiali...
Do kilku kawałków mięsa, które pani Żolif podała do zjedzenia, nikt się nie dotknął. Bo i po co?
Rano upał był trudny do zniesienia, wiatr nie wiał zupełnie, jak dalej tak potrwa, lodowa wysepka roztopi się i morze wszystkich pochłonie.
Około godziny 4-ej jeden z żołnierzy podszedł do Pauliny Barnett i oznajmił:
— Chcę się utopić!
— Ach! — zawołała podróżniczka.
— Mówię pani, że chcę się utopić, — odpowiedział
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.