na jej okrzyk, nieszczęśliwy. — Zastanowiłem się nad tem dobrze. Niema sposobu na ocalenie życia, wolę więc zginąć z własnej woli.
— Kellet, — odpowiedziała na to Paulina, — ty tego nie zrobisz, prawda?
— Zrobię to, a że pani była zawsze dla nas dobra, nie chciałem umrzeć, bez powiedzenia pani o tem. Żegnam panią!
I skierował się ku morzu. Przerażona uczepiła się ręki żołnierza, nie chcąc go puścić. Nadbiegli inni na jej wołania i odciągać poczęli nieszczęśliwego.
Ale biedak trzymał się uparcie myśli o samobójstwie, kręcąc głowę na wszelkie przekonywania.
— Kellecie, — odezwała się Paulina Barnett, czy masz dla mnie życzliwość i przyjaźń?
— Mam, — odparł spokojnie żołnierz.
— A więc, jeśli tak, to umrzemy razem, ale dopiero jutro.
— Proszę pani...
— Tak, mój dzielny żołnierzu, dziś jestem nieprzygotowana...
Żołnierz popatrzał na podróżniczkę i powiedziawszy z uległością, — Jutro... — poszedł na swoje miejsce.
Jeszcze jedna noc przeszła spokojnie, rano sierżant Long dostrzegł ogromną zmianę w wysepce, była coraz mniejsza i coraz cieńsza.
Paulina Barnett podeszła do porucznika.
— A więc dziś będzie koniec? — spytała.
— Tak, proszę pani, — odrzekł Hobson, — dotrzyma pani danej Kelletowi obietnicy.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.