Hobson przyśpieszał wyprawę, chciał jak najprędzej znaleźć się na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i dotrzeć do przystani „Zażyłość”.
Droga, którą obecnie przebywali była bardzo zła i trudną do przejścia albo do przejazdu. Poprzeżynana wodą bieżącą lub bryłami lodu, tamującemi bieg sani, była zupełnie niezamieszkana, ani jednego człowieka, ani jednej chaty nie było na odległość dziesięciu mil wokoło. Zdarzały się tylko ślady rogaczy, nic więcej, czasem też niedźwiedzie stopy odbijały się na śniegu, widziano też kilka niedźwiedzi białych.
Po wielkich trudach towarzystwo przybyło do granicy koła podbiegunowego, stąd już ruszono śmiało ku celowi podróży.
Ale po pięknych dniach nastała nieopisana niepogoda.
Obłoki żółtej barwy zbierać się poczęły nad ziemią a w nocy straszliwy huragan, z wichrem, zmiatającym wszystko po drodze, rozigrał się tak okropnie, że podróżnicy zmuszeni byli opuścić sanie, których psy unieść już nie były w stanie i za poradą jednego z towarzyszących im żołnierzy, skryć się między lodowce, zasypawszy wpierw otwór śniegiem.
Czterdzieści ośm godzin trwała burza i coraz to wzrastała w swej mocy. Wicher wył bez przerwy a okropne ryki niedźwiedzi dodawały grozy całej tej walce żywiołów.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział IV.