Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

z garstką Indjan i żołnierzy na poszukiwanie stron, bardziej przez zwierzynę odwiedzanych, aby zapełnić opustoszałe od zapasów składnice.
Wnieobecności kapitana, przyjął podróżnych w jego imieniu jeden z sierżantów. Był to przyrodni brat sierżanta Longa, podróżującego z naszą wyprawą i zwał się Felton.
Oddał się on całkowicie na usługi porucznika Hobsona, który chciał dać wypoczynek podróżnym, prosząc o trzydniowe pozostanie w porcie.
Ludzi i zwierzęta umieszczono natychmiast w bardzo wygodnych pokojach, najpiękniejszy pokój ofiarowano naturalnie Paulinie Barnett i jej towarzyszce.
Zapytano się zaraz na wstępie, czy niema gdzie Indjan w pobliżu i dowiedziano się, że są oni o trzydzieści mil od portu i że, chcąc wejść z nimi w stosunki handlowe, trzeba przebyć wody jeziora, gdzie obecnie przejście jest łatwe, gdyż pogoda sprzyja, cisza w powietrzu i nie zbiera się wcale na burzę, podobną ostatniej.
Obiecano też dać łódź i majtka, który w kilka godzin dowiezie ich do indyjskiego obozu. Na umowę z Indjanami miał jechać sam Hobson, ale Paulina Barnett uprosiła go, aby jej pozwolił towarzyszyć w tej wyprawie, na co zgodził się z największą przyjemnością, wyczuwając od pierwszego spojrzenia cześć i sympatję dla odważnej podróżniczki. Miano wyruszyć nazajutrz, a tymczasem postanowiono zapoznać się z okolicą.
Było tu bardzo pięknie. Na wodzie rosły prześliczne trzciny, trawy bardzo wysokie i wydające delikatny zapach kadzidła. Wokoło rosły olbrzymie drzewa i przeróżne krzewy, biegały zwierzęta, latały różnobarwne ptaki.