Norman, świetny znawca zmian atmosferycznych, był niespokojny. Od godziny zaczęło się coś zmieniać w powietrzu, co go mocno niepokoiło. Niebo zasnuło się chmurami, słońce nie pojawiało się, jak zwykle złociste, lecz przybrało barwę błękitnawą bez blasku i bez promieni. Fale wód szemrały cicho, ale ku południowi słychać było silne uderzenia fal i jakby grzmoty.
Wszystkie te zjawiska nie podobały się ogromnie marynarzowi, który znał wszelkie przejawy niebezpieczeństwa, obcował wszak wciąż z naturą i odczuwał w tej chwili grozę położenia.
— Jedźmy! Jedźmy prędzej! Panie poruczniku! — zawołał do Hobsona, spoglądając z przerażeniem na chmury nad głową wiszące. — Jedźmy natychmiast, nie tracąc ani minuty! Jest coś w powietrzu złowrogiego!
— Rzeczywiście, — odpowiedział Hobson, — niebo zmieniło się ogromnie, nie zauważyliśmy tego wcale.
— Czy boi się pan burzy? — spytała Barnett starego marynarza.
— Tak, pani, — odpowiedział Norman, — a burza na Wielkim Niedźwiedziu jest zawsze okropna. Huragan szaleje, jak na Atlantyku. Ta chmura brunatna nie zwiastuje nam nic dobrego. Być może, iż burza wybuchnie po przyjeździe naszym do domu... Ale jedźmy czemprędzej...
Hobson nie sprzeciwiał się wywodom starego ma-
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział V.