Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział VIII.

Pierwsze dnie września nadeszły. Za trzy tygodnie śniegi pokryją ziemię i dlatego trzeba się było bardzo śpieszyć z przeróżnemi zajęciami.
Przedewszystkiem trzeba było przygotować tłuszcz na oświetlenie.
Postanowiono więc gromadnie iść na foki. To, co mieli w beczułkach, wystarczyłoby na miesiąc, a tymczasem kilka miesięcy zimowych, ciemnych bez przerwy, czekało na 19-tu podróżnych.
Siedziba fok znajdowała się o 15 mil od portu Bathurst, na wyprawę tę zaprosił porucznik Hobson i Paulinę Barnett. Wyruszono o godzinie ósmej rano, wziąwszy dwie pary sań dla przywiezienia fok. O godzinie dziewiątej sanie zatrzymały się przy zatoce.
Pozostawiono ztyłu sanie, aby nie przestraszać zwierząt i podsunięto się bliżej zatoki, aby obserwować foki, przeznaczone na upolowanie. Okolica ta, o piętnaście mil odległa od Bathursta, różniła się ogromnie od miejsca, gdzie był port „Nadzieja”.
Tam, jak wiemy, nie było ani kawałka kamienia, tutaj stały ogromne złomy skał, kolosy olbrzymie.
Hobson zamyślał wejść na wierzchołek jednej ze skał, aby rozejrzeć się po okolicy. Czasu mieli dużo, bo na foki było jeszcze za wcześnie, Hobson więc, Paulina Barnett i sierżant postanowili z tego skorzystać.
W kwadrans byli już na wierzchołku.
U stóp ich rozciągało się morze, które w północnej