stronie zamykało horyzont. Nie było widać ani kawałka lądu, ani wyspy. Cały ocean wolny był od lodowców i to dokąd tylko oko mogło dosięgnąć.
Zwróciwszy się ku wschodowi Hobson spostrzegł okolicę zupełnie nową z pagórkami, jakby ściętemi, były to zapewne wygasłe wulkany. Obserwujący spostrzegli port „Nadzieja”, a nawet zauważyli dym, unoszący się z komina, widocznie pani Żolif przygotowywała obiad. Naraz dano znak z dołu, że czas na polowanie i Hobson wraz z sierżantem zeszli na dół, Paulina zaś pozostała na szczycie, nie chcąc patrzeć na zabijanie biednych stworzeń.
Na dole ruch był wielki. Foki zgromadziły się w ogromnej ilości — było ich przeszło sto.
Kilka z nich wpełzło na piasek, ale najwięcej spało.
Dwa duże, długie na 3 metry samce czuwały nad bezpieczeństwem pozostałych.
Myśliwi musieli zbliżać się z ogromną ostrożnością, korzystając ze skał, zasłaniających i wzgórków.
Otoczono z dwóch stron zwierzęta, aby zamknąć im powrót do morza. Na lądzie są one ciężkie i niezgrabne, ale w wodzie pływają, jak ryby, tak są zwinne i lekkie. Samcy czuwający na brzegu zdawali się być czegoś niespokojni, widocznie wyczuli niebezpieczeństwo. Obracali głową na wszystkie strony, ale zanim zdołali wydać głos na alarm, myśliwi pięciu kulami zabili strażników, potem dokłuli ich dzidami, reszta zaś umknęła do morza.
Pięciu zabitych były to bardzo dużej wagi zwierzęta. Kły ich były przedniego gatunku, ciało olbrzymie i tłuste, obiecywano więc sobie dużo z nich tłuszczu. Ułożywszy na saniach zabite foki, wyruszono do domu.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.