lę posłał sierżant, tymczasem stał przed nim jakiś nieznany mu myśliwy, u którego dymiło się jeszcze z lufy.
Dwaj rywale spoglądali na siebie w milczeniu.
Na scenę tę przyszła Paulina Barnett i reszta myśliwych i stanęli w pobliżu.
Do nieznajomego przyłączyło się ze dwanaście osób. Skłonił się on Paulinie Barnett z szacunkiem i przyglądał się swemu otoczeniu.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, doskonały typ podróżników Kanady, których, jako konkurentów najbardziej obawiał się Hobson.
Podróżnik miał na sobie dziwny ubiór, napół dziki, napół europejski.
Otaczali go ludzie jego typu i dziesięciu Indjan.
Hobson zrozumiał. Miał przed sobą Francuza, może agenta kompanij amerykańskich.
— Lis ten do mnie należy, — powtórzył porucznik, po chwili milczenia.
— Należałby do pana, jeśliby go pan zabił, — odrzekł nieznajomy w języku angielskim, z akcentem wyraźnie cudzoziemskim.
— Myli się pan, — odpowiedział żywo Hobson, — zwierzę to należy do mnie w każdym razie, chociażbym go i nie zabił!
Pogardliwy uśmiech zaigrał na ustach nieznajomego, wreszcie odrzekł:
— A więc, proszę pana, — zaczął, opierając się na swej strzelbie, — uważa pan Kompanję przy zatoce Hudson za bezwzględną władczynię całego okręgu północnej Ameryki?
— Bez wątpienia, — odpowiedział porucznik, —
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.