pan przecież należy, jeśli się nie mylę, do stowarzyszenia amerykańskiego?...
— Do Kompanji poszukiwaczy futer z Saint Louis, — odpowiedział z ukłonem podróżny.
— A więc sądzę, że ma pan przy sobie i pokaże mi pozwolenie polowania na tem terytorjum.
— Pozwolenie! — odparł pogardliwie Kanadyjczyk, — to są wyrażenia i wymagania starej Europy, które brzmią dziwnie i obco w wolnej Ameryce.
— Ależ pan jest nie w Ameryce, lecz na ziemi angielskiej! — z dumą zaprzeczył porucznik.
— Panie poruczniku, — odpowiedział mu Francuz, — nie jest to miejsce do roztrząsania tego rodzaju kwestyj.
— Wiemy tylko, że prędzej czy później, wypadki polityczne wyrównają tę postać rzeczy, i że Ameryka będzie amerykańska od cieśniny Magellana do bieguna północnego.
— Nie wierzę temu, — sucho odparł Hobson.
— Jakby nie było i jakieby nie były pretensje Kompanji, w każdym razie my panu nie będziemy przeszkadzali — odpowiedział Kanadyjczyk — a i pan, sądzę, nie będzie wchodził w nasze terytorjum. Wszak prawda? Co do naszej obecnej sprawy, to małostka. Moja fuzja i pańska mają inne naboje. Możemy więc zobaczyć, czyj nabój spowodował śmierć lisa, a wtedy wiedzieć będziemy, do kogo należy.
Propozycja była słuszna. Rozpatrzono zwierzę i przekonano się, że trafiły je dwie kule, jedna, należąca do Hobsona uwięzła w nodze, druga, z fuzji cudzoziemca, trafiła w samo serce, zadając cios śmiertelny.
— Lis należy do pana, — rzekł Hobson, nie mogąc
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.