wano przystań handlową. Prócz tego niepokoiły porucznika podziemne odgłosy i drżenia wewnętrzne.
W pobliżu były wulkany, może to stać się dla kolonji niebezpieczne.
Nie mówił nic nikomu o tych swych przypuszczeniach, nie chcąc napełniać trwogą, wszystko to krył w sobie i dumał.
W straszliwe te mrozy nikt nie wychodził i nie wiadomo, czy renifery nie zjadły już swej żywności.
Nie było żadnego sposobu do zwalczania surowości temperatury.
Wilgoć zapełniała sale, lód czepiał się ścian, uciec od powiewów mroźnych, nawet w mieszkaniu, było niepodobieństwem.
Palono w piecu bez przerwy, ale pewnego dnia sierżant Long zawiadomił porucznika:
— Za kilka dni zbraknie nam drzewa.
— Co? drzewa nam zabraknie? — zawołał Hobson.
— Chcę powiedzieć, panie poruczniku, że w obrębie domu mieszkalnego niema ani kawałka drzewa, a iść po nie do składów — to znaczy utracić życie.
— Tak, — odpowiedział porucznik, — popełniliśmy wielki błąd, budując zdala od mieszkań magazyny. Trzeba było wreszcie wykopać jakieś przejście bezpośrednie z naszych mieszkań. Spostrzegłem to zapóźno, niestety. Ale któż mógł pomyśleć, że zimować będziemy w takich warunkach!
Powiedz mi, sierżancie, jaka ilość drzewa znajduje się w domu?
— Tyle, żeby starczyło na dwa lub trzy dni najwyżej — odpowiedział sierżant.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.