Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

wódki i powoli, powoli, obieg krwi został przywrócony, a białe plamy znikać poczęły.
Ale sierżant cierpiał straszliwie i przez długi czas nie mógł ani słowa przemówić.
Położono go w ogrzanem łóżku i Paulina Barnett wraz z Magdaleną czuwały przy nim noc całą.
Hobson zaczął myśleć nad tem, co będzie, gdy zabraknie opału. To co zdobyli kosztem swych wygód, starczyć mogło na dni parę zaledwie.
Mróz nie zelżał, przeciwnie stawał się coraz silniejszy, nie pomogła i zmiana księżyca.
W mieszkaniu, wskutek ciepła, wszyscy poczęli się ruszać żwawo, jaśniej na świat patrzeć. Pani Żolif ugotowała gorące śniadanie, przyrządziła poncz, który mógł już pić i sierżant — jednem słowem było weselej i żołnierze nabrali takiego animuszu, że gotowi byli iść na niedźwiedzie.
Ale Hobson nie chciał narazić na niebezpieczeństwo swych ludzi, oczekując odejścia zwierząt.
Dzień zdawał się przemijać spokojnie, gdy naraz koło 3-ciej popołudniu, dał się słychać nieopisany hałas w przedsionku i koło domu.
— Oto już są! — zakrzyknęli żołnierze, chwytając za broń.
— Niechaj nikt nie schodzi ze swego miejsca! — zawołał porucznik spokojnym głosem.
Posłyszano straszliwy hałas, stuk, ryk zwierząt, które oderwały kawałek pokrycia dachu i chodziły po strychu.
Ale co najgorsze, to to, że niedźwiedzie ciężarem swym rujnowały komin.
Zgromadziły się na dachu w bliskości ciepłego ko-