mina i ogromnem swem cielskiem uderzając o cegły, zrzucały je z hałasem.
Krótce piece nie wytrzymały i nie mogły dawać ognia i ciepła, znalazłszy się bez luftów. Niedźwiedzie bowiem rozwaliły komin.
Było to prawdziwe nieszczęście i nic dziwnego, że ludzie, nawet tak dzielni, byli zrozpaczeni.
W chwili, gdy ognie pogasły, dym gęsty zapełnił pokój, tak gęsty, że pogasił lampy.
Trzeba było opuścić mieszkanie, jeśli się chciało ratować od uduszenia, a iść na podwórze, znaczyło iść na śmierć!
Dały się słyszeć krzyki mdlejących kobiet, atmosfera była nie do zniesienia.
— Przyjaciele! — zawalał Hobson, porywając siekierę — na niedźwiedzie! na niedźwiedzie!
Był to jedyny ratunek! Trzeba było pozbyć się za wszelką cenę tych zwierząt.
Wszyscy bez wyjątku wyruszyli na niedźwiedzi, weszli na drabinę prowadzącą na strych z Hobsonem na czele i rozpoczęła się walka.
Słychać było krzyk pomieszany z przeraźliwym rykiem zwierząt, a walczono wśród zupełnych ciemności.
Ale w chwilę po rozpoczęciu walki dał się słyszeć huk, grzmoty i ziemia drżeć i trząść się poczęła.
Dom pochylił się ku ziemi, mury rozstąpiły się i przez szpary Hobson i jego towarzysze zobaczyli uciekające z rykiem niedźwiedzie!
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.