Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

Dla mieszkańców wyspy, tak bardzo doświadczonych, była ta radość ogromna.
Tego szczęśliwego dnia, o godzinie 11-ej rano wszyscy wyszli w domu, trzymając się jednak w blizkości fortu, aby nie narazić się na spotkanie z niedźwiedziem.
W tej porze słońce jeszcze nie ukazywało się na horyzoncie, panował zmrok, ale w każdym razie było już jaśniej niż dotąd podczas mrozów.
Ujrzano poważne zmiany wskutek trzęsienia ziemi zdziałane.
Cała masa lądu pochylona była ku jezioru, a cała ziemia ku zachodowi i wzniesiona ku wschodowi.
Ani portu Barnett, ani rzeki Pauliny, nie było widać — znikły zupełnie!
— Panie poruczniku, — odezwała się podróżniczka, — niema już ani portu ani rzeki mego imienia! Nie mam szczęścia!
— Rzeczywiście, niema ich! — odpowiedział porucznik, — ale, jeśli pani pozwoli, nazwiemy jezioro pani nazwiskiem. Ono będzie napewno wierne i nie zginie nawet po trzęsieniu ziemi!
Pani Żolif najpierw odwiedziła stajenkę, gdzie znalazła psy zdrowe i wesołe, renifery wychudzone trochę, ale przy życiu, jeden z nich tylko już nie żył i to od niedawna.
— Widzi pani, — rzekł porucznik, — wszystko dobrze, wybrnęliśmy z nieszczęść i to tak świetnie, jakieśmy się nie spodziewali!
— Zawsze byłam pełna nadziei i otuchy, — odpowiedziała Paulina Barnett, — mając przy sobie takich ludzi, jak pan i jego podwładni.