Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Omyliliśmy się, panie Tomaszu Black, — oto wszystko, — rzekł spokojnym tonem porucznik.
— Oto wszystko! — krzyknął astronom, którego irytował spokój, z jakim przemawiał Hobson.
— Dowiodę panu, — odezwał się porucznik, — że nie tylko ja byłem winien, pan zawiniłeś podobnie.
Wszak po naszem tutaj przybyciu, pan, jako astronom zmierzyłeś stopnie równoleżnika, określiłeś położenie Bathursta.
— Ale jakże? w jaki sposób mogłem się omylić? — zawołał szarpiąc się za włosy uczony. — Narzędzia moje miernicze w porządku, ja sam nie jestem ślepcem... Co to znaczy?
— Panie Tomaszu Black, — odpowiedział na jego wykrzyki Hobson, — ani ty ani ja nie jesteśmy niczemu winni.
Posłuchajcie mnie, — zwrócił się do Pauliny Barnett, sierżanta i Magdaleny, — ale proszę ani słówka nikomu o tem, co powiem — nie mówić... To wielka tajemnica, która musi być ukryta, ze względu na spokój tych ludzi.
Gdyśmy przybyli w te strony przed rokiem, przylądek Bathurst znajdował się tam, gdzie być powinien, teraz zaś jest o wiele dalej, z powodu, że został oderwany. Wyspa ta, na której jesteśmy, jest wyspą lodową.
Trzęsienie ziemi oderwało ją od gruntu i teraz posuwa się z biegiem wód...
— Dokąd? — zapytał sierżant.
— Tam, dokąd się Bogu podoba!
Wszyscy stanęli w zdumieniu, ciszę przerwała Paulina Barnett.