Powiedziano o tym zamiarze Paulinie Barnett, która, jak zwykle, chciała im towarzyszyć i dopiero prośba Hobsona, aby pozostała w porcie i dała opiekę pozostałym, skłoniła do zrezygnowania z wyprawy.
Wieczorem, o godzinie 9-tej, gdy wszyscy prócz podróżniczki spali smacznie w swych łóżkach, Hobson i sierżant wychodzili cicho z mieszkania. W korytarzu spotkali Paulinę Barnett, która chciała im raz jeszcze uścisnąć dłonie.
— Do jutra, — powiedziała do porucznika.
— Tak, do jutra, — odrzekł Hobson — do jutra... bez zawodu...
— A jeśli się pan opóźni?..
— Proszę w takim razie oczekiwać na nas cierpliwie. Być może, iż będę chciał w dzień rozejrzeć się po okolicy...
— A jeśliby pan nie powrócił za dwa dni? — spytała podróżniczka.
— To będzie znaczyło, ze nie wrócimy zupełnie! — odpowiedział spokojnie porucznik.
Drzwi się otwarły, wyszedł Hobson ze swym sierżantem a Paulina Barnett zamknęła za nimi bramę i niespokojna, zadumana, chodziła po pokoju, gdzie czekała już na nią Magdalena.
Deszcz i wichura towarzyszyły obu podróżnym. Opierając się na laskach, podtrzymując się wzajemnie, szli obaj, rozglądając się dookoła.
Przeszedłszy cztery mile, usiedli pod drzewem aby wypocząć, mieli jeszcze sześć mil do przebycia, tyle bowiem przestrzeni było do przylądka Michała.
— Droga ciężka! — zawołał porucznik.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.