— O, tak! wicher i ulewa dają nam koncert. Ale dosyć wypoczynku, mój poruczniku!
— O, tak, dosyć wypoczynku! — powiedział Hobson.
Poszli, a tymczasem ciemność zalała horyzont, ani jednego światełka, naraz sierżant zatrzymał Hobsona.
— Tylko nie tędy! — odezwał się.
— Dlaczego?
— Bo tutaj morze!...
— Jakto! Morze! Ależ nie doszliśmy przecie do południo-wschodniego brzegu!
— Proszę zobaczyć!
W rzeczywistości, fale uderzały o brzeg u stóp porucznika.
Hobson zapalił krzesiwo i zbadał kierunek wskazówki w busoli.
— Nie, — powiedział — to jeszcze nie jest morze, nie przeszliśmy jeszcze polanki oddzielającej nas od przylądka Michała.
— A więc co to być może poruczniku?...
— Oderwany w czasie huraganu kawał naszej wyspy lodowej, roztopił się i zamienił w wodę. Chodźmy dalej!...
Hobson i sierżant poszli na prawo, wgłąb wyspy, kierując się pasem wody, u ich stóp przepływającej.
Szli tak przez dziesięć minut, bojąc się, nie bez słuszności, aby nie być odciętymi od południowej części swej wyspy.
Trwoga ogarnęła dzielnego człowieka. Któż zaręczy, że i z reszty wyspy nie będą się odrywały kawałki, czy dotrwają do zimy?
Tymczasem szli coraz dalej, trzymając się za ręce.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.