Raptem zerwała się straszliwa wichura i rozłączyła ich gwałtownie, rzucając obu na dwie różne strony.
— Sierżancie! sierżancie! — zawołał z całej siły Hobson.
— Jestem tutaj! — odpowiedział spokojnie sierżant.
Zaczęli ku sobie pełznąć, gdyż iść było niepodobieństwem, wreszcie dotarłszy do siebie, przywiązali się do swych pasów sznurem i w ten sposób szli nierozłączni, wreszcie wykopali jamę i zagłębili się w nią zmęczeni i rozbici nad miarę.
Było wtedy wpół do dwunastej w nocy. Siedzieli bez słowa, przytuleni do siebie, a wokoło nich padały jodły i brzozy, drżała ziemia.
Wtem o wpół do trzeciej rano sierżant wykrzyknął:
— Widziałem!
— Co takiego?
— Ogień!
— Ogień?
— Tak!... tam... w tej stronie.
I wskazał ręką na południo-zachód. Czyżby się mylił? Lecz nie! Hobson, spojrzawszy w tym kierunku ujrzał słabe światełko.
— Tak! mój sierżancie! widzę ogień! — ziemia jest blisko!
— A może to światło z okrętu? — zauważył sierżant.
— Okręt na morzu podczas tak szalonego huraganu! To niemożliwe! Mówię ci, że to ląd, i to bardzo blisko, o mil kilka zaledwie!
— A więc dajmy sygnał!
Zapalili ognisko z gałęzi i czekali, czy odpowie im
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.