kawałki poszarpanej odzieży, składającej się ze skór foki i futer.
— Chodźmy, chodźmy! — powtarzała Paulina Barnett, której serce uderzało gwałtownie.
Magdalena postępowała wciąż za nią. Przylądek Eskimosów był już o pięćset kroków.
Weszły obie na wierzchołek i nie zobaczyły nikogo.
Ale ślady prowadziły ku morzu...
Paulina Barnett skierowała się na prawo i w chwili, gdy dosięgała wybrzeża, zatrzymała ją Magdalena.
— Zatrzymaj się! — zawołała.
— Nie, Magdaleno! nie! — krzyknęła podróżniczka, — pójdę!
— Zatrzymaj się i spojrzyj! — odrzekła Magdalena, zatrzymując swą towarzyszkę.
O pięćdziesiąt kroków od przylądka stała biała, olbrzymiej wielkości masa i poruszała się, wydając głośne ryki.
Byłto niedźwiedź podbiegunowy, niepospolitej wielkości. Dwie kobiety stały nieporuszone, przyglądając mu się z nieopisaną trwogą.
Olbrzymie zwierzę chodziło wkółko, okrążając coś w rodzaju dużego pakietu ze skór leżącego na śniegu.
Podniósł potem ów pakiet do góry, napowrót rzucił na śnieg i powąchał.
Pakiet ten można było wziąść za nieruchome ciało morsa.
Paulina Barnet i Magdalena nie wiedziały co o tem myśleć, gdy naraz opadł kaptur, pokrywający głowę i wysunęły się z mniemanego pakietu długie ciemnej barwy włosy kobiece.
Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.