jedwabistej, podobne do owieczek z dziecinnych zabawek. Nie było widać ani jednego pasterza, pochowali się zapewne wszyscy w spróchniałych pniach drzew nadrożnych; tylko psy pasterskie znane ze swej czujności w tej okolicy, krążyły koło trzód swoich.
Szyb Yarow znajdował się o cztery mile od Callander. James Starr, idąc, wydawał się wzruszonym. Nie widział już tych okolic od chwili, gdy ostatnia beczka z kopalni Aberfoyle przesypała swą zawartość do wagonów pociągu idącego do Glasgowa. Życie rolnicze zastępowało obecnie ruch przemysłowy, tak hałaśliwy i czynny dawniej. Kontrast był tem większy, że podczas zimy roboty w polu ustają prawie zupełnie. Dawniej o każdej porze roku, ludność górnicza ożywiała okolicę na zewnątrz i na wewnątrz gruntu. Olbrzymie wozy ładowane węglem toczyły się w dzień i w nocy. Szyny, dziś zapadłe w ziemię na spróchniałych belkach, skrzypiały dawniej pod ciężarem wagonów. Dzisiaj drogi bite zastępowały dawniejsze tramwaje eksploatacyjne. James Starr widział wszędzie pustkowie.
Spoglądał w około okiem pełnem smutku. Czasami przystawał, żeby odpocząć. Nasłuchiwał. W powietrzu nie było słychać świstu oddalonego, ani stłumionego łoskotu maszyn. Na
Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/046
Ta strona została przepisana.