Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/047

Ta strona została przepisana.

widnokręgu nie widać było ani jednego kłębu czarnego dymu, które przemysłowiec tak mile wita gdy się z chmurami stykają. Ani cylindrowego komina, buchającego dymem, pochodzącym z samych pokładów, ani jednej klapy bezpieczeństwa, wypuszczającej białą parę. Grunt dawniej czarny od prochu węglanego miał dziś wygląd czysty, do czego oko Jamesa Starr nie było przyzwyczajone. Skoro inżynier się zatrzymywał, Henryk Ford czynił to samo. Młody górnik czekał w milczeniu. Czuł on dobrze co się działo w duszy jego towarzysza i podzielał to wrażenie, on, dziecię kopalni, którego życie całe upłynęło w głębi tego gruntu.
— Tak, tak Henryku, wszystko się tu zmieniło, mówił James Starr. Ale trudno, bogactwa kopalni musiały się wreszcie wyczerpać. Żałujesz pewnie tych czasów?
— Żałuję bardzo panie Starr — odrzekł Henryk — praca była ciężką, ale nas zajmowała, jak każda walka.
— Niezawodnie mój chłopcze! Walka była nieustanną, niebezpieczeństwo zasypania, pożaru, zalewów, uderzeń, eksplozji gazów, które rażą jak od pioruna! Trzeba było stawiać czoło tym niebezpieczeństwom. Dobrze mówisz! Była to walka i z tego powodu życie pełne wzruszeń!