kie koło obrotowe, a poniżej rozpierały się grube bębny, na których dawniej owijały się liny, wyciągające klatki na powierzchnię gruntu.
Na niższem piętrze widać było pomieszczenie maszyn, dawniej połyskujących częściami metalowemi. Całe ściany opadłe leżały na ziemi wśród belek rozbitych i zzieleniałych od wilgoci. Szczątki łańcuchów wiszących, na których opierały się pompy wydobywające, oparcia połamane lub pogięte, tryby bezzębne, dźwignie wywrócone, rusztowania z przyczepionemi gdzie niegdzie popsutemi drabinami, niby wielkie kości fantastycznego potwora ichtyozaura, szyny, rzucone na przejściu, opuszczonem dzisiaj i oparte jeszcze na paru słupkach chwiejących,
tramwaje, któreby już unieść nie mogły najmniejszego wagonika pustego, — oto rozpaczliwy obraz sztolni Dochart.
Obramowanie szybu, o powybijanych kamieniach, znikało pod gęstemi mchami. Tutaj widać było jeszcze ślady klatki, tam resztki ogrodzenia, gdzie składano węgiel, który rozbierano podług gatunku i wielkości. Wreszcie szczątki beczek, u których wisiały jeszcze kawałki łańcuchów, resztki olbrzymich rusztowań, ściany kotła rozbitego, poskręcane rury, długie dźwignie, które się spuszczały nad otworem studni od pomp, kładki chwiejące się od podmu-
Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/050
Ta strona została przepisana.