Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/053

Ta strona została przepisana.

tak udoskonalona obecnie, zupełnie tu była zbyteczną. Ale jeżeli bezpieczeństwo zniknęło, znikł i powód, który je wytwarzał, a wraz z tym powodem, materjał palny, tworzący dawniej bogactwo kopalni Aberfoyle.
Henryk zeszedł po pierwszych szczeblach drabiny, James Starr szedł za nim. Znaleźli się obaj niebawem w głębokich ciemnościach, w których jedynie lampka Henryka błyszczała. Młodzieniec trzymał ją po nad głową, aby lepiej oświecać drogę.
Inżynier i jego przewodnik zeszli w ten sposób z dziesięć drabin tym krokiem miarorym, jaki zwykł cechować górników.
Drabiny były jeszcze w dobrym stanie.
James Starr śledził pilnie, o ile niedostateczne światło lampki na to pozwalało, ciemne ściany szybu, które obite były jeszcze deskami na poły spróchniałemi.
Gdy przybyli do piętnastego przystanku, czyli do połowy drogi, zatrzymali się na kilka minut.
— Nie mam już twojej siły w nogach, mój chłopcze — rzekł inżynier, oddychając głęboko — ale idzie jeszcze nie źle.
— Silny pan jeszcze bardzo, panie Starr — odrzekł Henryk — a i to wiele znaczy, gdy się tyle czasu w kopalniach przeżyło.