Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/054

Ta strona została przepisana.

— Masz rację Henryku. Dawniej, gdym miał lat dwadzieścia, schodziłem tu jednym tchem. Dalej, w drogę!
Ale właśnie, gdy schodzić mieli z przystanku, usłyszeli głos, oddalony jeszcze w głębi szybu. Głos ten przybliżał się i stawał się coraz bardziej wyraźnym.
— Któż to idzie? — zapytał inżynier, wstrzymując Henryka.
— Nie umiałbym panu na to odpowiedzieć, odrzekł młody górnik.
— Czy to nie twój stary ojciec?
— Nie, panie Starr, to nie on.
— Może jaki sąsiad?...
— Nie mamy sąsiadów w głębi kopalni rzekł Henryk. — Jesteśmy sami, zupełnie sami.
— Mniejsza z tem, przepuśćmy tego intruza, schodzący winni ustępować wchodzącym.
Zatrzymali się obydwaj.
Głos wzmagał się i rozlegał teraz w całej pełni, jak gdyby go unosiło echo akustyczne, niebawem słowa szkockiej piosenki doszły wyraźnie do uszu młodego górnika.
— To „pieśń jeziora” — zawołał Henryk. — Dziwiłbym się bardzo, gdyby ją kto inny śpiewał niż Jakób Ryan.