Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/057

Ta strona została przepisana.

— Dziękuję ci, Jakóbie, ale to niepodobna.
— Dla czego niepodobna?
— Wizyta pana Starr może się przedłużyć, a ja go muszę odprowadzić do Callander.
— Ależ Henryku, święto doroczne Irvine wypada dopiero za dni osiem; do tego czasu i wizyta pana Starr będzie skończona zapewne, a wtedy nic cię już nie zatrzyma tutaj.
— To prawda Henryku — wtrącił James Starr. — Trzeba skorzystać z zaproszenia twego kolegi.
— A więc dobrze Jakóbie — rzekł Henryk — za tydzień spotkamy się w Irvine.
— Za tydzień! Pamiętaj. Bądź zdrów Henryku. Do usług pańskich, panie Starr. Bardzo się cieszę, żem pana zobaczył. Będę mógł opowiadzieć o panu moim znajomym. Nikt nie zapomniał pana inżyniera.
— I ja nie zapomniałem nikogo — rzekł James Starr.
— Dziękuję panu w imieniu wszystkich — odparł Jakób Ryan.
— Bądź zdrów Jakóbie — rzekł Henryk, ściskając po raz ostatni rękę swego kolegi.
Jakób Ryan znikł niebawem, wychodząc ze szybu, i słychać było tylko odgłos jego piosenki.
W kwadrans potem James Starr i Henryk