z maleńkich kieliszków „usquebaugh”, doskonałą żytniówkę dwudziesto-pięcioletnią, rówieśnicę Henryka.
Uczta trwała dobrą godzinę.
James Starr i Szymon Ford nietylko się najedli, ale się nagawędzili o kopalni Aberfoyle.
Henryk siedział milczący i zamyślony. Po dwakroć wstawał od stołu i wychodził z izby, nasłuchując dokoła. Znać było po nim jakiś niepokój od chwili przypadku z kamieniem, pragnął odkryć przyczynę tego niezrozumiałego dlań faktu. List anonimowy niepokoił go również.
Inżynier, korzystając z jego nieobecności, rzekł do Szymona Ford i Magdaleny:
— Zacnego macie chłopca, moi drodzy!
— Tak, panie James, dobre to i przywiązane do nas dziecko — odrzekł żywo stary nadsztygar.
— I podoba mu się tu u was na „folwarku”?
— Nie chciałby za nic nas opuścić.
— Trzeba jednak myśleć o żonie dla niego.
— O żonie dla Henryka! — odpadł Szymon Ford. O dziewczynie tam z góry, któraby lubiła zabawy, tańce, któraby wolała swoją wioskę od naszej kopalni. Henryk ani myśli o podobnej.
Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/074
Ta strona została przepisana.