Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/091

Ta strona została przepisana.

— Panie James — rzekł Szymon Ford, czy pozwolisz mi pan opowiedzieć sobie, co zrobiłem... i jak to zrobiłem... na mój sposób, pomijając rozwlekłość?...
James Starr znał dobrze starego nadsztygara, wiedział, że najlepiej było nie krępować go.
— Panie James — mówił Szymon Ford — od lat dziesięciu ani jeden dzień nie przeszedł, żebyśmy nie marzyli o przywróceniu kopalni jej dawnej świetności — powtarzam — ani jeden dzień! Jeżeli istniał jakikolwiek jeszcze pokład węgla musielibyśmy go odkryć! Jakich środków użyć ku temu? Sondowania? Było to dla nas nie możliwe, ale mieliśmy instynkt górników, a często prosty instynkt prędzej prowadzi do celu niż rozum. Takie jest moje zdanie.
— Nie przeczę — odparł inżynier.
— Otóż Henryk zauważył parę razy podczas swych wycieczek do zachodniej strony kopalni, że się pojawiały ogniki, które nagle gasły, przechodząc po przez warstwy łupku lub obmurowania galerji krańcowych. Z jakiego powodu te ogniki się zapalały, nie mogłem i nie mogę dziś jeszcze tego powiedzieć. Ale widocznem było dla nas, że ogniki te spowodowane były przez obecność gazu, a dla mnie gaz, to żyła węglowa.